środa, 24 grudnia 2014

Syn grabarza, książka dokumentalna...

Pomysł na opowieść o człowieku, który chce zobaczyć swój pogrzeb, przyszedł mi do głowy w roku 2000. Marcin Marcinek - główny bohater - miał być postacią z pogranicza normy intelektualnej, miał być pracowity i prostoduszny, miał pisać wiersze, poprzez które czytelnik oglądałby świat z jego perspektywy. Przez 7 lat - od chwili wymyślenia do momentu, kiedy zacząłem pisać - bohater, można by rzec, mocno ewoluował. Stało się tak za sprawą wierszy, które w jego imieniu napisałem. Niemały wpływ na przemianę miała też narracja, którą mu powierzyłem i od której nie umiałem się do końca zdystansować.
Wiersze Marcina prócz tego, że pojawiają się w powieści, składają się na tomik Impresje Syna Grabarza. Dzięki uprzejmości Lolka miałem możliwość zaprezentowania ich na stronie In The Dark Pit jeszcze przed ukończeniem powieści. Zdaje się, że do dziś tam wiszą... (outofthedarkpit.lh.pl)
Książką próbowałem zainteresować jedno z wydawnictw, ale... wyszło jak zwykle.
Marcin jest jedną z moich ulubionych postaci, a książka - wśród zaprzyjaźnionych czytelników - zbiera dobre recenzje.
Może kiedyś...
Oto próbka:

Kochaj sztukę, której się nauczyłeś, i w niej znajdź spokój. Resztę zaś życia przepędź jako człowiek, który       z całej duszy zdał swe sprawy w ręce bogów, a z siebie nie czyni ani tyrana, ani sługi żadnego człowieka. 
                                              Marek Aureliusz 
I 
W słoneczne czerwcowe popołudnie Marcin Marcinek – grabarz, syn grabarza – wsparty o cmentarną sosnę palił papierosa. Obok niego, w pogiętym ocynkowanym wiadrze leżały narzędzia: kielnia, paca, szpachelka, młotek, przecinak. Marcin ubrany był w spłowiałe, drelichowe spodnie i taką samą marynarkę. Na nogach miał stare, dawno niepastowane trzewiki ze świńskiej skóry, na głowie szmaciany kaszkiet. W trzewikach brakowało sznurówek.
Marcin obie ręce trzymał w kieszeniach spodni. Papieros tlił się w kąciku ust. Tuż obok jego wielkich stóp leżał mały pies: jabłkowa sierść, sterczące uszy, lśniące, brązowe oczy, czarny nos, ogon lekko skręcony – kundel, mieszaniec. Pies wabił się Misio, miał trzy lata, drzemał.
Na wysokości łokcia Marcina, sto trzydzieści dwa centymetry nad ziemią, w zakamarkach kory drzewa czarna mrówka przerwała mozolną wspinaczkę, po chwili znów ruszyła.
         Stałem tam pod tą sosną i widziałem tę mrówkę. Stała w miejscu i jakby coś węszyła, jakby się rozglądała. I pomyślałem, że mógłbym ją stamtąd zrzucić albo przypalić papierosem, ale nie chciało mi się rąk z kieszeni wyciągać. I pomyślałem też, jeszcze przed tym jak mi się tych rąk z kieszeni nie chciało wyciągać, że nie powinienem wykorzystywać tego, że jestem od niej większy, bo to nie jej wina, że jest mała, a ja palę papierosy i nie jestem mrówką, i wiem, że zasłużyłem, żeby mnie nie przypalać i nie zrzucać – gdybym żył jak ta mrówka.
Marcin Marcinek był trzydziestosiedmioletnim, wysokim, szczupłym mężczyzną; miał zielone oczy, twarz pociągłą, kościstą, proste, ciemne włosy, białe zęby, które kontrastowały ze śniadą cerą. Wspierając się o drzewo, paląc papierosa, nie usłyszał przejeżdżającego wzdłuż cmentarnego muru samochodu. Z odległości piętnastu metrów przyglądał się siedzącej obok zasłanego wieńcami grobowca młodej kobiecie. Czekał.
Patrzyłem i patrzyłem. Same kwiaty i wieńce. I jeszcze ta kobieta. Taka smutna była, nieruchoma. Siedziała na małej, drewnianej ławce.
Kobieta miała dwadzieścia osiem lat. Ubrana w czarny kostium przypominała posępny posąg. Twarz ukrywała za czarnym woalem, zaplecione, blade dłonie leżały na kolanach, nogi sprawiały wrażenie bezwładnych.
I gdyby nie te kwiaty, to pewnie bym na nią patrzył, a tak to patrzyłem na te kwiaty. I pomyślałem, że jestem cierpliwy, że umiem czekać. Nie tylko.
Marcin wypluł przed siebie niedopałek, czubkiem buta wgniótł go w suchą ziemię, splunął. Psie uszy drgnęły. Marcin przykucnął. Wielką, smukłą dłoń położył na kudłatym grzbiecie. Zwierzę otworzyło powieki.
- Widzisz Misiek – szepnął Marcin. – Siedzi, psia mać, i siedzi. – Chrząknął, pociągnął nosem, spojrzał na psa. – Leż, Misiek, leż – mruknął, pokiwał głową, zacisnął usta.
Pies zamknął oczy, nabrał powietrza w płuca, po czym z szumem wypuścił je.
[...]

Niebo nad moim miastem jest płaskie
Łamie się tylko nad linią rzeki
Jak człowiek który chce zaczerpnąć wody
Albo zamoczyć stopy ochłodzić

Do mojego miasta czasem zagląda Bóg
Niski przygarbiony mężczyzna
Ubrany w zniszczoną koszulę
Lśniące brudem czarne spodnie

Staje pod sklepem prosi o drobne
Potem odpoczywa w parku leży
Nikt się nim nie interesuje

Moje miasto jest płaskie
Łamie się tylko nad linią rzeki
Gdzie wielki kamień
Pilnuje piaszczystego dna

Bóg odpoczywa w parku leży

Ludzie nie zauważają nie wiedzą

Niebo załamuje się równolegle

Pozdrawiam!
P.P.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Punkt widzenia

"Punkt widzenia" to powieść, która rosła we mnie kilkanaście miesięcy. Pisałem ją, właściwie zapisywałem, na bieżąco - bez planu. I tak, nie zdając sobie sprawy z tego, że realizuję jeden z surrealistycznych postulatów, po prostu ją napisałem.
Główny bohater, w pewnym stopniu kontynuacja postaci, którą powołałem do życia w "Trzech literach", to pisarz. Skończyły mu się słowa, utracił zdolność tworzenia, prześladowany przez jedną z wymyślonych przez siebie postaci, próbuje przypomnieć sobie powód, dla którego miał wyjść z domu, człowieka, któremu jest potrzebny, któremu obiecał pomoc.
Tekst jest, można by rzec, mocno eksperymentalny, rozstrzelony, przez co może okazać się zbyt trudny dla konserwatywnego czytelnika. Składają się na niego III Epizody, z których każdy podzielony jest na mniejsze fragmenty-sceny. Akcja zamyka się w czasie jednego dnia. Oto próbka: 

          
Lepkie... 
Lepkie, ciepłe... 
Lepkie niczym gęsta mgła... 
Mgła, zupa, zawiesina... 
Lepkie niczym gęsta mgła mary senne wleką się za mną do łazienki. 
Zimna podłoga, zimne ściany – obraz otwarty, można domalować sedes. 
Wymknęły się spod pościeli, by w wąskiej kiszce przedpokoju, który z perspektywy drzwi pokojowych przedpokojem już nie jest – raczej /prędzej, lepiej, bardziej/ przedłazienką, śledzić mnie, próbować wedrzeć się pod piżamę, po nocnych bataliach przypuścić atak ostateczny, otumanić, pozbawić resztek świadomości tego, co jest i tego co nie jest, a być może powinno, po to, żebym znów musiał domyślać się, zgadywać, pytać o człowieka z trzema zębami, który od dłuższego już czasu nie pokazał się,
i którego obecności nikt nigdy nie podjął się potwierdzić na piśmie.

Czy tęsknię? 
- Czy ty tęsknisz? 
- Nie. 
- Nie? 
Nie tęsknię. Opieram się tęsknocie. Opieram się marom. Opieram się stanowczo o umywalkę. I jeszcze /dodatkowo, ponadplanowo/ podnoszę wzrok ku wiszącej nad umywalką tafli lustra i widzę jej rozmarzoną twarz: śniadą cerę, lśniące, czarne włosy, kontrastujące z nimi pogodne, błękitne oczy, subtelny uśmiech.
Rzeczywistość – iiiiiiiiiiii... –  Udręka – nie wolno brać wszystkiego tak cholernie poważnie. Zostawiam umywalkę, twarz na lustra tafli płaskiej i w odwrocie przedzieram się przez przedpokój. Radio. Nim wyjdę muszę usłyszeć radio. Bo dziś wychodzę. Zostałem zaproszony. Podobno to ważne, podobno pomóc mogę. To już przesądzone. A radio jest konieczne. 
Głos ma prezenter /spiker/:
„Kochane dzieci! A teraz pocałujcie misa w dupę!”
[Miejsce na reklamę radiową]
[Muzyka]
[...]
V        
Zakupy czy ołówek?
Zakupy! Stanowczo zakupy. Ołówek później.
Pieniądze?
Są! – w portfelu. Na szafce z butami. Obok telefonu. W przedpokoju.
Ołówek? – W pokoju. Na biurku z komputerem. Obok monitora. Później, później, tam jest łóżko.
Podchodzę do drzwi. W lewej ręce ściskam płócienną, szarą torbę. Twarz przyciskam do brązowego obicia, lewym okiem patrzę przez wizjer: na klatkę schodową /korytarz/. Drzwi wejściowe są niedomknięte. Szparą /szczeliną/ wciska się do wnętrza bloku stalowosine światło jesiennego południa; zasmuca.
Ubranie! Muszę je zmienić. Tamta kobieta miała na sobie czarny płaszcz. Ja ciągle jestem w piżamie.
Kręcę głową, pomrukuję pod nosem, chrząkam.
Trzeba zmienić /przebrać się/ – myślę.
Wracam do pokoju /sypialni, pracowni, sali telewizyjnej/, płócienną torbę rzucam pod nogi, rozbieram się z piżamy, rzucam ją na niepościelone łóżko, przyglądam się pomarańczowej tkaninie – zaplątanej w biel poszewki. Jestem nagi, bezbronny /ogołocony/. Mary patrzą. Podglądają. 
Lubieżne. Wstrętne.
Ubieram się /przyodziewam/: majtki, skarpetki, spodnie, podkoszulek, sweter golf – wszystko czarne. 
Buty zakładam w przedpokoju, który teraz jest przedkorytarzem /przedklatką przedschodową/. 
Kurtkę też – w przedschodowni – zakładam. Oliwkowoszara jest kurtka ma.
Czapki nie zakładam, nie ubieram, nie przyodziewam. Czapki precz! Czapki z głów!
Spoglądam w wiszące obok drzwi wejściowych lustro – wszystko jest na swoim miejscu: oczy, usta, nos. I jeszcze uszy. I włosy też są. Kasjerki nie ma.
Poprawiam włosy, gładzę szorstkie, pokryte kilkudniowym zarostem policzki, ściągam brwi, pokazuję swojemu odbiciu język. Odbicie robi to samo.
Niewdzięczne.
Do moich uszu docierają strzępy słów. Ktoś rozmawia. Zdaje się, że na klatce schodowej. Przywieram twarzą do miękkiego obicia drzwi, przystawiam oko do wizjera, patrzę. To moje sąsiadki. Dyskutują o czymś bardzo ważnym, gestykulują. Czarna Zośka /sąsiadka lewa/  i Chuda Agata /sąsiadka prawa/.
Czarna Zośka jest: kobietą. 
Czarna Zośka wygląda zewnętrznie: czarne, kręcone włosy; mięsista twarz; długi, prosty nos; czarne oczy; kraczata.
 Czarna Zośka wygląda wewnętrznie: nie różni się niczym szczególnym od innych kobiet – tych kraczatych. 
Czarna Zośka ubiera się: zazwyczaj w czarne, wypchane na kolanach, świecące brudem, bawełniane spodnie; brązowy sweter; czapkę uszankę z granatowego drelichu, którą letnią porą zastępuje kolorowa chustka; na stopach jej często spotkać można męskie czarne trzewiki, w których brakuje sznurowadeł.
Czarna Zośka ma pozostałe dane: matka siedmiorga usamodzielnionych dzieci, których ojcowie nic o sobie nie wiedzą /nie znają się/; wszystkie dzieci są w tym samym stopniu upośledzone co i kraczate – wyraźnie zaznacza się tu proporcja /stosunek/ między rozwojem umysłowym /właściwie niedorozwojem/ a skrzywieniem układu kostnego w okolicach kolan, tak zwaną kraczatością. 
Chuda Agata jest: chudą blondynką.
Moje sąsiadki rzadko się uśmiechają. Biorą życie bardzo poważnie. 
۩ 
Czekam. Mam nadzieję, że za chwilę skończą, że znikną z korytarza i zostawią mi wolne pole.
Czarna Zośka wymachuje rękoma /kończynami górnymi/, pokazuje schody, Agata kiwa głową. Zośka wyciąga rękę w kierunku półpiętra. Agata jakby się uśmiechała. 
۩ 
Wciąż czekam. Przyglądam się mięsistej twarzy Czarnej Zośki. Górna warga delikatnie wystaje do przodu, przykrywa dolną, jest okapem, który chroni ją  – na wypadek, gdyby coś miało wydostać się z nosa. Czarna Zośka – Filo Zośka.
۩ 
Chwila milczenia. Kobiety zbierają rozrzucone po korytarzu myśli, kompletują rozmienione na drobne intelekty, buszują w zakamarkach kory mózgowej, by na czubku jęzora mógł znaleźć się zadowalający je temat.
Nie wytrzymuję napięcia. Szybkimi ruchami rąk, które teraz postanowiły ze sobą współpracować, otwieram drzwi i staję między milczącymi kobietami. 
- Dobry! – mówię głośno i stanowczo, zamykam za sobą drzwi.
- Uuuo... – zipie Czarna Zośka, obie dłonie przyciska do piersi. – Uuuo... – Łapczywie chwyta powietrze. – Aleś mnie sumsiad nastraszył. 
- Dzień dobry – odpowiada Chuda Agata, przygryza dolną wargę.
- Aaa! – wrzeszczy Czarna Zośka. – Dobry, dobry – kiwa głową, ręką poprawia drelichową czapkę uszankę.
 - Mówiłem.
- Też sumsiadowi odpowiadam – tłumaczy się Zośka.
- A my tu o węglu mówiłyśmy – odzywa się Agata.
Spoglądam na nią, potem na Czarną Zośkę Filo Zośkę, potem na ich piersi i znów na twarze /lica, gęby/.
- O węglu – powtarza Agata, wzdycha głęboko.
- Tak, tak – mówi podniecona Filo Zośka.
- Ale sumsiad to już pewnie dawno kupił.
- Kupił – mamrocze Agata. – W maju kupił – dodaje głośniej.
- No taa... – Zośka uderza się otwartą dłonią w czoło. – Przecie sama widziałam, jak sumsiad jego zwalał do piwnicy. – Kiwa głową, marszczy mięsisty nos. – Widziałam – powtarza z naciskiem, jakby uprzedzała mój sprzeciw /veto/. 
Stojąc między nimi, przyglądam się i przysłuchuję. Sąsiadki nieskrępowane moją obecnością mówią o mnie /obmawiają mnie/.
- A ciekawe, kiedy sumsiad  zacznie palić – zastanawia się głośno Zośka.
- Eee... – Chuda Agata kręci głową. – Chyba nieprędko.
- Ale przecie to już zimno się robi.
- No, to może niedługo – mówi Agata, przekrzywia głowę, jakby kładła ją na jednym z barków – lewym.
- Ja tam jeszcze wengla ni mom – skarży się Zośka.
- Ja mam, ale... – Agata wzdycha, zamyśla się.
- A sumsiad gdzie kupił?
Milczę /nic nie mówię, tymczasowo udaję niemego/.
- U Janika – Agata występuje w roli mojego pełnomocnika /rzecznika/.
- U Janika? – dziwi się Zośka.
- Tak mówił – odpowiada Agata, patrzy na mnie. – W maju tak mówił. Jak jego zwalał do piwnicy, to tak mówił. Teraz nie mówi. Nic nie mówi.
- Tak? – Zośka patrzy na mnie, czeka na potwierdzenie.
Nie wiem, co zrobić. Jej czarne oczy wwiercają się w moją świadomość, w poszukiwaniu odpowiedzi na to proste pytanie przeszukują najintymniejsze zakamarki, błądzą, spotykają śpiącą /śniącą/ kasjerkę.
- Tak – cedzę, przerywam szpiegowski proceder, przestaję udawać niemowę tymczasowego. 
Kasjerka śpi /śpiącą jest, śniącą jest/.
- Ale dlaczego?! – Czarna Zośka nie ukrywa oburzenia /złości/. – Przecież Janik to złodziej. I wszyscy o tym wiedzom... – Przenosi wzrok na Agatę.
- Wszystkie Janiki to złodzieje – Agata wspiera sąsiadkę. – Złodzieje, skąpiradła i... – zawiesza głos /milknie/, przez chwilę szuka odpowiedniego określenia. – Złodzieje.
Uśmiecham się, mój wzrok kładzie się na śliskiej posadzce klatki schodowej.
 - I ja u niego nie kupie – mówi Zośka, zaciska pięść – lewą. – Żeby dopłacał, to nie kupie. – Patrzy prosto w moje oczy, jakbym był uosobieniem złodziejskiego klanu.
Wzdycham, otwieram usta, chcę tłumaczyć...
- Nie kupie! – wrzeszczy Zośka. – Nie! – Tupie nogami.
Kiwam głową, daję do zrozumienia, że się z nią zgadzam. 
- A ja kupiłam w składzie na Jagiełły – mówi Agata. – I chyba mnie nie okradli.
- Na Jagieł-ły... – mruczy Zośka, powoli się uspokaja. – Może i ja tam kupie... Ale! – krzyczy nagle /niespodziewanie/. – Przecież zapomniałam o najważniejszym... – milknie, rzuca nam znaczące spojrzenia.
Oboje /ja i Chuda Agata/ czekamy w napięciu. W milczeniu przyglądamy się mięsistym rysom Czarnej Zośki. 
- Majom nam centralne zakładać – mówi Zośka, pociąga nosem, przestępuje z nogi na nogę.
- Jak to?  –  dziwi się Agata.  –  Przecież my mamy. – Patrzy na mnie, potem na Zośkę. 
- Mamy – potwierdza Zośka. – Mamy, ale nie o takie centralne idzie.
- Nie?
- Nie.
Kręcę głową. Patrzę to na Zośkę, to na Agatę.
- Więc jakie?
- Normalne – odpowiada Zośka. – Jak we wszystkich blokach.
Agata marszczy czoło, przetwarza informacje, które przed chwilą dotarły do centralnego układu nerwowego /mózgu/.
- No sam sumsiad powiedz. – Zośka patrzy mi prosto w oczy. – Ciongle ten wengiel kupywać, potem palić w tych piecach, ten popiół wynosić, a jeszcze drzewo i gazety na rozpałke. – Rozkłada ręce. – I co im zależy, te kilka bloków podłonczyć. I na dodatek to tera Unia im każe, bo to środowisko sie truje, a tera to nie wolno, bo każda chałupa, to kotłownia. No sam powiedz sumsiad.
Kiwam głową, na ułamek sekundy przenoszę wzrok na Agatę.
- To i tak, że my w piwnicy te piece mamy. A ja przecie, sumsiad chyba  paminta, miałam centralne z kuchni. A co majom powiedzić te, co na pintrach mieszkajom i nie mogom se z piwnicy pociongnońć? Oni se nie przeniosom pieca do piwnicy. I co dziń noszom ten wengiel do chaupy, a potem popiół na śmiecie. I tak w kółko.
- Ale za to mój sufit w pięty ich grzeje – wtrąca Agata.
- A tam, z jeich pintami – mówi Zośka. – Tera to sie trza zastanowić, ile tego wengla kupić, bo jak nas do sieci podłonczom, to co późnij z nim robić?
- A kto za to zapłaci? – pyta zaniepokojona Agata, obie dłonie kładzie na biodrach.
- No jak to? – dziwi się Zośka. – Przecie, że Unia. Jak nie chcom naszych kotłowni, to niech płacom.
- A ja im nie wierzę – oznajmia Agata. – Będą chcieli od nas wyciągnąć, ile się da.
- Ooo! – Zośka kręci głową. – Ja tam wierzyć, to bym też nie wierzyła, ale mnie mówił Wiśnieszczyk. Powiedział, że za wszystko płacom, że trzeba zlikwidować kotłownie, bo kary bedom i im sie to nie opłaca.
- To niech teraz powiedzą, kiedy zamierzają nas podłączyć.
- No chyba teraz to już za późno. Przecie to musi być ciepło, bo pomarzniem tu jak... – Zośka urywa, marszczy nos, zastanawia się chwilę. – Pomarzniem –  mówi, kiwa głową.
- Trzeba by iść do prezesa.
- Do Ropienia?! – Zośka nie ukrywa zdziwienia, patrzy na Agatę, po czym przenosi wzrok na mnie. – Sumsiad był u niego, próbował coś załatwić, to niech sumsiad powi, co to za jeden.
Ściągam brwi, przyglądam się Czarnej Zośce, próbuję przypomnieć sobie sprawę, o której mówi.
- No?! – ponagla mnie Zośka.
Biorę głęboki wdech.
- No?! – pochyla się ku mnie.
- Przepraszam – mówię. – Spieszę się. – Rozsuwam milczące kobiety, schodzę. 
Zdziwienie spływające z ich twarzy goni mnie aż do drzwi.
Wychodzę. Pozwalam dziwić się i rozmawiać o mnie jednocześnie. 
Kasjerka śpi /śpiącą jest, śniącą jest/. 

[...]

"Punkt widzenia" powstawał od listopada 2004 do marca 2006. Pisać zacząłem, mieszkając w Żychlinie. Około 60 strony maszynopisu zmieniłem pracę i przeprowadziłem się do Mszany Dolnej - jakieś 400 km na południe. Wywołało to niemałe zamieszanie w moim życiu - na tyle duże, że przez pół roku nie byłem w stanie się skupić. Nie pisałem, ale nie rozpaczałem z tego powodu. Próbowałem odnaleźć się w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym. Równolegle zaczął się mój romans z górami, który trwa do dnia dzisiejszego.
Mimo wielu prób, tekstem nie udało mi się zainteresować żadnego wydawcy czy jurora konkursu literackiego. Pokonany schowałem go głęboko do szuflady i czasem tylko wspominam. Marzy mi się, że kiedyś sam go wydam. Oto roboczy projekt okładki, który na tę intencję pozwoliłem sobie przygotować:

PUNKT WIDZENIA

 
WYDAWNICTWO POKĄTNE 
JEDNA SZTUKA 
© Copyright by Przemek Paruszewski

Na pożegnanie wierszyk - zupełnie nie na temat, ale za to jeszcze ciepły:
exitus letalis
w gasnącym spojrzeniu
drżącym głosie
w milczeniu
zamyśleniu

bywasz

tak (w ten sposób)
próbujesz wyjść poza
szczelne ramy pojęcia

osiągnąć status bytu

jesteś

wbrew modlitwie
w nieomylności praw natury

w ponurym szepcie

wieczornym szlochu

w mdłym świetle świec

w zapachu gnijącego mięsa
18 X 2014
Pozdrawiam!
P.P.