Wiersze Marcina prócz tego, że pojawiają się w powieści, składają się na tomik Impresje Syna Grabarza. Dzięki uprzejmości Lolka miałem możliwość zaprezentowania ich na stronie In The Dark Pit jeszcze przed ukończeniem powieści. Zdaje się, że do dziś tam wiszą... (outofthedarkpit.lh.pl)
Książką próbowałem zainteresować jedno z wydawnictw, ale... wyszło jak zwykle.
Marcin jest jedną z moich ulubionych postaci, a książka - wśród zaprzyjaźnionych czytelników - zbiera dobre recenzje.
Może kiedyś...
Oto próbka:
Kochaj sztukę, której się
nauczyłeś, i w niej znajdź spokój. Resztę zaś życia przepędź jako człowiek,
który z całej duszy zdał swe sprawy
w ręce bogów, a z siebie nie czyni ani tyrana, ani sługi żadnego człowieka.
Marek Aureliusz
I
W słoneczne czerwcowe popołudnie Marcin Marcinek –
grabarz, syn grabarza – wsparty o cmentarną sosnę palił papierosa. Obok niego,
w pogiętym ocynkowanym wiadrze leżały narzędzia: kielnia, paca, szpachelka,
młotek, przecinak. Marcin ubrany był w spłowiałe, drelichowe spodnie i taką
samą marynarkę. Na nogach miał stare, dawno niepastowane trzewiki ze świńskiej
skóry, na głowie szmaciany kaszkiet. W trzewikach brakowało sznurówek.
Marcin obie ręce trzymał w kieszeniach spodni.
Papieros tlił się w kąciku ust. Tuż obok jego wielkich stóp leżał mały pies: jabłkowa
sierść, sterczące uszy, lśniące, brązowe oczy, czarny nos, ogon lekko skręcony
– kundel, mieszaniec. Pies wabił się Misio, miał trzy lata, drzemał.
Na wysokości łokcia Marcina, sto trzydzieści dwa
centymetry nad ziemią, w zakamarkach kory drzewa czarna mrówka przerwała
mozolną wspinaczkę, po chwili znów ruszyła.
Stałem
tam pod tą sosną i widziałem tę mrówkę. Stała w miejscu i jakby coś węszyła,
jakby się rozglądała. I pomyślałem, że mógłbym ją stamtąd zrzucić albo
przypalić papierosem, ale nie chciało mi się rąk z kieszeni wyciągać. I pomyślałem też, jeszcze przed
tym jak mi się tych rąk z kieszeni nie chciało wyciągać, że nie powinienem
wykorzystywać tego, że jestem od niej większy, bo to nie jej wina, że jest mała,
a ja palę papierosy i nie jestem mrówką, i wiem, że zasłużyłem, żeby mnie nie
przypalać i nie zrzucać – gdybym żył jak ta mrówka.
Marcin Marcinek był trzydziestosiedmioletnim, wysokim,
szczupłym mężczyzną; miał zielone oczy, twarz pociągłą, kościstą, proste,
ciemne włosy, białe zęby, które kontrastowały ze śniadą cerą. Wspierając się o
drzewo, paląc papierosa, nie usłyszał przejeżdżającego wzdłuż cmentarnego muru
samochodu. Z odległości piętnastu metrów przyglądał się siedzącej obok
zasłanego wieńcami grobowca młodej kobiecie. Czekał.
Patrzyłem i
patrzyłem. Same kwiaty i wieńce. I jeszcze ta kobieta. Taka smutna była,
nieruchoma. Siedziała na małej, drewnianej ławce.
Kobieta miała dwadzieścia osiem lat. Ubrana w czarny
kostium przypominała posępny posąg. Twarz ukrywała za czarnym woalem,
zaplecione, blade dłonie leżały na kolanach, nogi sprawiały wrażenie
bezwładnych.
I gdyby nie
te kwiaty, to pewnie bym na nią patrzył, a tak to patrzyłem na te kwiaty. I
pomyślałem, że jestem cierpliwy, że umiem czekać. Nie tylko.
Marcin wypluł przed siebie niedopałek, czubkiem buta
wgniótł go w suchą ziemię,
splunął. Psie uszy drgnęły. Marcin przykucnął. Wielką, smukłą dłoń położył na
kudłatym grzbiecie. Zwierzę otworzyło powieki.
- Widzisz Misiek – szepnął Marcin. – Siedzi, psia mać,
i siedzi. – Chrząknął, pociągnął nosem, spojrzał na psa. – Leż, Misiek, leż – mruknął,
pokiwał głową, zacisnął usta.
Pies zamknął oczy, nabrał powietrza w płuca, po czym z
szumem wypuścił je.
[...]
Niebo
nad moim miastem jest płaskie
Łamie
się tylko nad linią rzeki
Jak
człowiek który chce zaczerpnąć wody
Albo
zamoczyć stopy ochłodzić
Do mojego
miasta czasem zagląda Bóg
Niski
przygarbiony mężczyzna
Ubrany w
zniszczoną koszulę
Lśniące
brudem czarne spodnie
Staje pod
sklepem prosi o drobne
Potem
odpoczywa w parku leży
Nikt się nim
nie interesuje
Moje
miasto jest płaskie
Łamie
się tylko nad linią rzeki
Gdzie
wielki kamień
Pilnuje
piaszczystego dna
Bóg odpoczywa
w parku leży
Ludzie nie
zauważają nie wiedzą
Niebo
załamuje się równolegle
Pozdrawiam!
P.P.